W 1989 r. zwrócił się do mnie Jerzy Boniecki z prośbą, abym słów kilka napisał do broszury mającej się ukazać w dziesięciolecie Polculu. Ani się nie obejrzałem i oto mam się znów wypowiedzieć z okazji piętnastolecia. Pięć lat temu zabrały głos różne osobistości z kraju i emigracji. Przytoczono wyjątki z listów ludzi wyróżnionych. Czy można dodać coś nowego do tego, co już zostało powiedziane i napisane? Owszem, można i trzeba.
Gdy przejrzałem teraz tamtą jubileuszową broszurę, jedno mnie uderzyło. Na 51 stronach nazwisko inicjatora, założyciela fundacji i głównego donato-ra, pojawia się w tekście redakcyjnym tylko raz – jako jednego z czterech dyrektorów. Jest także nazwisko dyrektora honorowego, pięciu przedstawicieli Polculu w Polsce, Stanach Zjednoczonych i we Francji, dziewięciu członków jury, trzech ofiarodawców. Na jedenastu przyjaciół Polculu tylko dwóch wspomniało nazwisko Jerzego Bonieckiego. Napisałem wówczas, że nie znam innego przykładu tak wielkiej i bezinteresownej ofiarności. Uważam za konieczne powtórzenie tych kilku słów po pięciu latach. Jak bardzo odbiega ten przykład od innych filantropów, którzy obdarzając innych, szukają na tej drodze rozgłosu dla siebie i zaspokojenia własnej próżności i ambicji.
Jerzy Boniecki, emigrant, który przed laty zaczynał na obcym kontynencie od zera, dzieli się teraz swoim sukcesem życiowym z rodakami, którzy żyją i działają na ziemi ojczystej. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że lwia część funduszy przeznaczonych na nagrody dla ludzi zasłużonych na polu kultury pochodzi od założyciela fundacji. Boniecki i jego Polcul służą takim ludziom jak on sam. Nagrodzone jednostki są najczęściej nieznane poza wąskim kręgiem ludzi, którzy widzą ich pracę. Są to ludzie, którzy nie czekają na nagrody, poza wewnętrznym poczuciem zadowolenia. W ciągu 15 lat jest tych wyróżnionych blisko tysiąc: dziennikarz, który wydawał gazetkę drugiego obiegu, ksiądz opiekujący się chorymi na AIDS, działacz podtrzymujący polskość na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej, lekarz walczący o życie dzieci cierpiących na raka krwi. Wnioski o wyróżnienie stanowią lekturę niezwykle pokrzepiającą. Niektóre przynajmniej zasługują na ogłoszenie w formie książkowej. Temu anonimowemu społecznikowi, pracującemu często w ciężkich warunkach bytowych, wydaje się, że nikt nie dostrzega jego pracy i jej wyników. I oto nagle z Sydney, z najbardziej od Polski oddalonego kontynentu, nadchodzi znak, że został tam nie tylko zauważony, ale doceniony i wyróżniony. Stamtąd przychodzi znak podzięko-wania i uznania. Ile w tej nagrodzie ładunku i zachęty do dalszego działania, ile przypływu energii i woli. Pomyśleć, że dzięki Polculowi już blisko tysiąc tych nieznanych bohaterów pozytywnych przeżyło chwile radości i zasłużonej dumy.
Panie Jerzy, w piętnastolecie Polculu życzę Panu serdecznie, aby dzieło, które Pan stworzył, rozwinął i utrwalił, przynosiło obfite owoce przez wiele jeszcze lat
.
Jan Nowak-Jeziorański
Waszyngton, 17 grudnia 1993 r.