Krystyna Starczewska ur. w 1937 r., polonistka, filozof, dyrektorka I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego „Bednarska” do 2004, od 2004 Społecznego Gimnazjum nr 20 „Raszyńska”. W latach 70. współtworzyła półoficjalny ruch psychologii humanistycznej w Polsce. Współpracowała z Komitetem Obrony Robotników, w 1981 r. została szefową dwutygodnika „Kos”. W 1980 r. wraz z Zespołem Ekspertów Oświaty przygotowała dokument, który stał się podstawą do negocjowania reformy z ówczesnym Ministerstwem Oświaty. W 1989 r. brała udział w obradach Okrągłego Stołu . W tym samym roku zakłada swoją szkołę społeczną „na przekór komunie”, jak głosi Pieśń Szkolna. Nagrodzona przez Fundacje Polcul w latach ’80-tych pod pseudonimem Katarzyna Uroń, nagroda nr. 402.
O Krystynie Starczewskiej, dyrektorce I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego w Warszawie pisze Jacek Hugo-Bader – artykuł z Gazety Wyborczej – Wysokich Obcasów z dn. 28 sierpnia 1999.
Wpaść powinna na pewno w połowie lat osiemdziesiątych. Była wtedy szefową podziemnego Komitetu Oporu Społecznego i dwutygodnika „Kos”. SB zwinęło całą ich poligrafię: z drukarzami i maszynami. Czekali, aż wyaresztują redakcję, ale nie przyszli po nikogo. „Kos” wylizał się z ran i działał do jesieni 1989 roku.
– Żartowaliśmy, że to generałowa Jaruzelska rozpostarła nad nami parasol ochronny – opowiada Krystyna Bratkowska, redaktor „Gazety Wyborczej”, w „Kosie” – sekretarz redakcji.
Generałowa uwielbiała Krysię Starczewską. Barbara Jaruzelska jeszcze dzisiaj wspomina ją z miłością. – To był NAUCZYCIEL pisany wielkimi literami – mówi. – Każda jej lekcja polskiego wychodziła poza ramy normalnego nauczania.
Lata sześćdziesiąte. Korespondencyjne liceum dla pracujących działało przy placu Unii Lubelskiej, niedaleko ulicy Rakowieckiej i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Część uczniów stanowiły zakonnice, którym władze kazały zrobić maturę (skoro chciały być pielęgniarkami w szpitalach), część – oficerowie SB. Im także polecono skończyć szkołę. Uczyła się tam też Barbara Jaruzelska, dziewczyna z wojskowego zespołu pieśni i tańca, żona wiceministra obrony narodowej.
– Co oni wygadywali na maturach – wspomina ówczesnych uczniów Krystyna Starczewska. – O Wokulskim z Legionów Piłsudskiego i „Trenach” Kochanowskiego zrodzonych z tęsknoty za ojczyzną po upadku powstania listopadowego… – Z tym parasolem Jaruzelskiej to ładna historia, ale nie bardzo wierzę – mówi Stefan Starczewski. – Ja dawałem Jaruzelskiej korepetycje z polskiego i filozofii, a jednak poszedłem siedzieć. – Może pana nie lubiła? – Otóż właśnie lubiła i uważała za porządnego człowieka, który wpadł w paskudne towarzystwo.
Infekcja dziecięca
Krystynę Starczewską podziwia też KOR-owiec Mirosław Chojecki, w stanie wojennym działacz „Solidarności” na Zachodzie. – To człowiek bez ambicji osobistych. Wcale nie uważa, że jest najlepsza, chociaż naprawdę wiele rzeczy potrafi zrobić najlepiej. Chojeckiego najpierw wywalili z liceum Gottwalda, potem z Kołłątaja (zawsze za brak postępów w nauce rosyjskiego), na ostatnie dwa lata trafił do Słowackiego, gdzie od jakiegoś czasu uczyła Krystyna Starczewska.
– Lekcje Krysi były nieprawdopodobne. Kiedy przerabialiśmy „Zieloną Gęś” Gałczyńskiego, kupiła z dziewczynami żywego gąsiora, pomalowały go na zielono i to ptaszysko łaziło po całej klasie. Takie lekcje pamięta się całe życie. Potrafiła zafascynować książkami jak nikt.
Po lekcjach wielu uczniów przychodziło do Krystyny do domu. – Mieszkanie było małe, trzydzieści sześć metrów, a dzieciaków też było ze trzydzieści sześć – wspomina Stefan Starczewski. – Siedzieli na podłodze i dyskutowali o egzystencji. Do tego było jeszcze małe dziecko, to znaczy nasza Ania, i babcia.
„Dzieciaki” kończyły szkołę i dalej w każdy czwartek – na cześć obiadów czwartkowych króla Stasia – wpadały do Krysi (po maturze mówili do niej po imieniu).
– Po Marcu ’68 zaczęliśmy wydawać pisemko na maszynie do pisania – mówi Chojecki. – Chyba ze trzy numery się ukazały: o protestach studenckich, interwencji w Czechosłowacji i całym systemie. Wszystkie cholernie lewackie. To Krysia nas natchnęła, że czerwonego najlepiej uderzać z lewej strony, bo tego najbardziej nie lubi. Potem w pierwszą rocznicę Marca wykombinowaliśmy, że trzeba ratować tych, co jeszcze siedzą w więzieniach. Zrobiliśmy ulotki, które rozlepialiśmy po przystankach, w tramwajach, autobusach.
– Konspirowaliście?
– Coś ty! Wszystko zupełnie jawnie. Chodziliśmy do naszej pani profesor, bo ją kochamy i koniec. Byłem kompletnie pod jej wpływem.
Któregoś dnia zwołano w sali gimnastycznej apel dla całej szkoły. Na miejscu się okazało, że to jest zebranie Związku Młodzieży Socjalistycznej i że wszyscy są członkami tej organizacji.
– Pierwsza wstała Małgosia Konopka – wspomina Chojecki – taka mała dziewczyna z klasy Krystyny, potem ja i wiele innych osób. Wyszli tylko uczniowie Krysi. Prawie cała klasa.
Wspomina Stefan Starczewski: – Potem mnóstwo tych dzieciaków spotykałem w „Solidarności” w czasie „karnawału”, w internatach, w podziemiu. To wszystko byli ludzie zainfekowani przez Krystynę.
Matura ’67
Ze Słowackiego Krystyna została wyrzucona nie za wybryki uczniów, lecz za dwie prace maturalne. Autorka jednej pisała: „Słowo ojczyzna, czy to w ataku, czy to w zagrożeniu, zawsze cuchnie mordem”. Dziewczyna pięknie powołała się na różne anarchistyczne lektury, na przykład na Kropotkina. Praca była bardzo dobra. Pani Starczewska oceniła ją jednak na cztery (bo były byki ortograficzne). Inna uczennica napisała piękną pracę, ale w chrześcijańskim duchu. Oparła się na lekturach nieprzerabianych w szkole, na słowach papieża i żywotach świętych. Dostała piątkę. Był maj 1967 r.
Prace przeczytał wicedyrektor i wybuchło piekło. Interweniował szkolny sekretarz PZPR, komitet dzielnicowy. Kazali postawić dwóje. – Przez cztery lata uczyłam ich, że mają pisać to, co myślą. Więc jeśli mieli kogoś karać, to raczej mnie – mówi Starczewska.
Przewodniczący komisji egzaminacyjnej sam obniżył stopnie dziewczynom do trójek, Krystyna miała się pod tym podpisać. Nie chciała, więc ją wyrzucono ze szkoły. W opinii napisano, że „cieszyła się sympatią młodzieży, schlebiając jej najniższym instynktom, a jednocześnie szerzyła wśród młodego pokolenia fideizm” (postawę zakładającą wyższość wiary nad rozumem). – Fideizm polegał na tym – mówi Krystyna Starczewska – że na kółku filozoficznym przerabialiśmy świętego Tomasza. Schlebianie niskim instynktom wzięło się stąd, że u mnie mogli mówić i pisać, co chcieli.
Dostała zakaz wykonywania zawodu, poszła więc na studia doktoranckie z filozofii na UW. Napisała doktorat o wzorach miłości w kulturze Zachodu. Ci, którzy go czytali, mówią, że to pierwsza polska książka feministyczna. W 1973 roku zaczęła pracę w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, gdzie została do 1989 roku.
Najpierw do Stefanów
W 1976 roku wybuchły protesty w Radomiu. – Jako młody uczony miałem dużo czasu, mogłem więc jeździć do Radomia na procesy. Kiedy jednak musiałem rozejrzeć się za kimś absolutnie zaufanym do pomocy, oczywiście poleciałem do Stefana i Krysi – mówi Chojecki, który zakładał wtedy Komitet Obrony Robotników. Krysia zajęła się prowadzeniem kartoteki ofiar i zasiłkami dla represjonowanych robotników.
– Każdy nieszczęśnik, który do niej przyjdzie, może ją zadusić, zadławić – uważa Stefan Starczewski. – Od lat rozmaici nieszczęśnicy z kolejnych pokoleń nieszczęśników podążają do niej jak na Jasną Górę. Bo Krystyna wygląda, jakby nie miała problemów. Okropne jest takie życie. Ona ma skłonność do zaniedbywania najbardziej podstawowych potrzeb.
– Na przykład, żeby lodówka była pełna.
– Chociażby. Ona nawet nie choruje. To budzi lęk. Nie jej oczywiście trzeba się bać, ale o nią, bo sama sobie zagraża. No a jeśli zagraża sobie, to i innym, a zwłaszcza bliskim. Krysi się wydaje, że musi wszystko osobiście nadzorować. I czasami wchodzi w konflikt z wartościami, które najbardziej kocha, czyli z wolnością, z poszanowaniem autonomii innego człowieka. To dotyczy zwłaszcza najbliższych. Czasami jest tak, że sprawy toczą się źle i trzeba się z tym pogodzić, a Krystyna nie potrafi. Nie odpuszcza. Musi naprawiać.
Potajemne zaślubiny
W 1978 roku SB porywa Krystynę z ulicy. Wiozą ją do Pałacu Mostowskich. Stawiają sprawę jasno: albo zgodzi się na współpracę, albo Nam zostanie wydany Wietnamczykom na pewną śmierć.
Historia Ani i Nama to jeden z najpiękniejszych romansów Polski Ludowej.
Ania to jedyna córka Starczewskich, wtedy zaledwie siedemnastoletnia uczennica trzeciej klasy liceum, Nam to jej narzeczony, dwudziestojednoletni wietnamski chłopak, który przyjechał na studia na Politechnice Gdańskiej.
Nam robił wszystko, czego komunistyczne władze Wietnamu zabraniały swoim studentom: przestał się uczyć, zadawał się z Polakami, zarabiał (udzielał lekcji tai chi i kung-fu wu shu, które praktykował od dzieciństwa) i nie przychodził na zajęcia z wierności i dyscypliny, które wietnamska ambasada organizowała dla swoich studentów.
Nam pobił wietnamskich agentów, którzy mieli odstawić go do kraju. Potem przyjaciele przewieźli go z Gdańska do Warszawy. Ukrywał go dawny uczeń Krysi Tadeusz Klimczak i jego żona Aldona. U nich poznał Anię Starczewską. Zakochali się bez pamięci. Właśnie wtedy esbecy szantażowali matkę Ani.
– Wiedziałam, że muszę wyjść i ostrzec Nama – mówi Krystyna Starczewska. – Powiedziałam, żeby sobie wzięli tego Wietnamczyka, bo to jest człowiek kompletnie obcy i klasowo, i rasowo, który na dodatek uwiódł moją nieletnią córkę. Jakoś łatwo w to uwierzyli.
Po wielu godzinach, w środku nocy oficer podsuwa Krystynie do podpisania oświadczenie o zachowaniu spotkania w tajemnicy. Pani Krystyna czyta, a to jest zgoda na współpracę. Udaje atak histerii.
Puszczają ją tej samej nocy. Jest śledzona, Nam też. Dali jej trzy dni na podjęcie decyzji: współpraca albo deportacja chłopaka. Potem było przebieranie Nama za kobietę, zmiany samochodów, gubienie pogoni, ukrywanie się w lesie… Nam został nawet kamedułą! Kilka miesięcy chowali go mnisi. Krystyna zaprzęgła do pomocy całą warszawską opozycję. A potem był ten najbardziej niezwykły ślub w historii PRL.
Potajemnie zbierają się prawie wszyscy członkowie KOR-u. Jest młodziutka Ania, już poważnie brzemienna, Nam, rodzice panny młodej i dostojny Jan Józef Lipski w czarnym garniturze z orderem Virtuti Militari za Powstanie Warszawskie, który drżącym z przejęcia głosem wygłasza ułożoną przez siebie formułę. Jako świadkowie podpisali się wszyscy obecni (30 osób).
Za rok wybuchła „Solidarność”.
Czasy nie dla dzieci
– Tuż po maturze wyszłaś za Nama, byłaś w ciąży. Co na to matka? – pytam Anię Starczewską.
– Ona uważa, że ludzie zawsze wiedzą, czego chcą.
– Ale przecież nie zawsze wiedzą.
– Zgoda. Krysia się bała, jak późno wracałam do domu, ale do ważnych wyborów ma zaufanie. Tak samo wierzy swoim uczniom. Zawsze, kiedy nie chciałam pójść do szkoły, mówiła: „to zostań w domu”. Nie zmuszała mnie do niczego. Ale niektóre rzeczy mnie złościły. Na przykład traktowanie siebie, jakby była mniej ważna od tych, którym pomaga. W domu zawsze był tłum. Ciągle kimś się zajmowała, opiekowała. Ale nie walczyła dla idei. Mówiła, że warto cokolwiek robić, jeśli konkretnym ludziom to coś da. To nie jest rewolucjonistka. Raczej matka Teresa niż…
– Joanna d’Arc.
– Właśnie. Potem okazywało się, że walczyła jednak także o sprawę. Moje babcie narzekały, że Krysia zajmuje się obcymi, a swoich zaniedbuje. Krysia mówiła: „Najważniejsze, że was kocham, ale trzeba zająć się innymi”. Jak nie ma pieniędzy, to nie szkodzi. Jak nie ma butów, tak samo. A ja chciałam mieć rodzeństwo.
– Miałaś szczęśliwe dzieciństwo?
– Drugi raz nie chciałabym być dzieckiem – mówi Ania Starczewska.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Może te czasy nie były dobre dla dzieci.
Charakter po dziadku
W rodzinie mówi się, że Krystyna odziedziczyła temperament po dziadku Stefanie Bogusławskim.
Dziadek był ginekologiem, działaczem politycznym i edukacyjnym, autorem rozpraw filozoficznych w duchu anarchistycznym, w młodości współpracował z Piłsudskim. Miał wielkie powodzenie u kobiet. Ze studenckiego romansu z Leokadią Kościałkowską urodził się syn, także Stefan. Dziadek przez długi czas nawet o tym nie wiedział, bo gdy Leokadia zorientowała się, że jest w ciąży, porzuciła studia w lwowskim konserwatorium i wróciła do rodzinnego domu na Litwie. Wyrzucona z domu, wyjechała do Warszawy i samodzielnie wychowywała syna, utrzymując się z lekcji muzyki.
W czasie rewolucji dziadek porwał w Rosji pociąg kolei transsyberyjskiej i dotarł nim do Władywostoku, by przez Kamczatkę przedostać się do Ameryki. Tam próbował założyć legiony polskie. Chciał śmiałym marszem przez Syberię, podrywając do boju uciemiężone narody, oswobodzić Rosję i przynieść wolność ojczyźnie. Ale na jego wezwanie zgłosiło się tylko dwunastu ochotników.
Po powrocie pracował jako lekarz w Warszawie i w Łodzi. Wreszcie wyjechał na Kresy Wschodnie, gdzie w 1944 roku zginął z rąk Ukraińców, spalony w stodole razem z kilkudziesięcioma innymi osobami.
Ojciec Krystyny Starczewskiej też był lekarzem, ale neurologiem. Ożenił się z Zofią Sikorską, nauczycielką polskiego, autorką książek dla dzieci i młodzieży.
W Powstaniu Warszawskim ginie ich siedemnastoletni syn Stefan. Uważał, że w żadnych okolicznościach nie wolno zabijać, został więc sanitariuszem.
– W rodzinie mówi się, że był samą łagodnością. Zupełne przeciwieństwo mamy – mówi Ania Starczewska. – Gwałtowny charakter Krysia ma po dziadku. W tej szkole dla pracujących w trakcie jakiejś scysji z dyrektorem nie wytrzymała i walnęła w niego suszką.
– Czym go walnęła?
– To takie staroświeckie urządzenie z marmuru, którym się osusza kleksy. Więc rzuciła w niego tą suszką, wybiegła, zamknęła się w toalecie i płacze, bo była pewna, że zabiła człowieka. Po jakimś czasie przyszedł dyrektor i ją przeprosił. Krysia na szczęście nie wcelowała, zrobiła dziurę w ścianie. Wiele lat później, kiedy byłam w ciąży, właśnie w tej szkole zdawałam maturę.
Obrzydliwy dokument
W 1980 roku przy nauczycielskiej „Solidarności” powstaje Zespół Ekspertów Oświaty. Negocjują z ówczesnym Ministerstwem Oświaty: od odkłamania historii po prawo do tworzenia szkół i klas autorskich z własnym programem nauczania.
– Wtedy po raz pierwszy zaczęliśmy myśleć o szkołach niepublicznych – mówi Krystyna Starczewska.
Zespół ekspertów „S” tworzy dokument „Szkoła jako środowisko wychowawcze”. Krystyna Starczewska jest wśród autorów. – Pamiętam wściekłość ministra oświaty, kiedy mu to zanieśliśmy – wspomina Włodzimierz Paszyński, wieloletni warszawski kurator oświaty po 1989 roku. – Tekst zaczynał się od słów: „Szkoła służyć ma dziecku”. To było dla nich obrzydliwe.
Dokument był podstawą do negocjowania reformy oświaty. Porozumienie podpisano w listopadzie 1981 r.
A już 14-15 grudnia Krystyna i Wojciech Eichelberger rozlepiają na Dworcu Centralnym manifesty przeciwko stanowi wojennemu. Tworzą Komitet Oporu Społecznego i pismo „Kos”. Po paru dniach dołącza do redakcji Agnieszka Arnold, Kostek Gebert, Krzysztof Turlejski, potem Krysia Bratkowska i inni.
– Miała parę, odwagę, energię – mówi Bratkowska. – Nie było hierarchii, ale o ważnych sprawach decydowała Krysia. Miękką ręką mocno trzymała całą firmę.
Starczewska działa także w Zespole Oświaty Niezależnej, który wydawał podziemną gazetę „Tu, teraz” i ZEN-y, czyli Zeszyty Edukacji Narodowej.
Przy Okrągłym Stole walczy o prawo tworzenia szkół społecznych.
Gdy powstaje rząd Mazowieckiego, władzę w MEN przejmują koledzy Starczewskiej z podziemia. Ona jeszcze przed czerwcowymi wyborami 1989 roku ogłasza nabór do I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego.
– Kariera, zwłaszcza polityczna, pieniądze – to jej zupełnie nie obchodzi – uważa Bratkowska.
– Krystyna miała różne oferty wysokich stanowisk państwowych – mówi o byłej żonie Stefan Starczewski, który sam był przez kilka lat wiceministrem kultury – ale dla niej byłoby to straszne. Te papiery, uroczystości, ceremoniał, tysiące zbędnych rekwizytów… Ona musi działać bezpośrednio z ludźmi. Napisała setki świetnych tekstów, ale nawet nie wie, gdzie to jest. Nie potrafi gromadzić swojego dorobku. Jest niedzisiejsza. Mnie to strasznie denerwuje.
Ania z Namem ukrywają się do czasów „Solidarności”. W stanie wojennym Nam dostaje azyl w ambasadzie Francji. Wyjeżdżają całą rodziną do Nicei.
– I po piętnastu latach wracają – opowiada pan Stefan. – Utalentowani młodzi ludzie z trójką dzieci, bez pieniędzy… Zakotwiczają u matki.
Jedynka
Po rozwiązaniu PZPR w 1990 roku I Społeczne Liceum Ogólnokształcące przenosi się do budynku przy ulicy Bednarskiej, gdzie wcześniej mieściła się Szkoła Aktywu Partyjnego. Nazywają swoją szkołę Rzecząpospolitą, w której rządzą trzy stany szkolne: uczniowie, nauczyciele i rodzice. Mają konstytucję, sejm, rząd, sąd i walutę, czyli bednary wymienialne na złotówki.
– Niektórzy nauczyciele uważali na początku, że jest to niepotrzebne i śmieszne – mówi Starczewska.
– Jak rządy króla Maciusia I.
– Ale od dziesięciu lat działa. Uczniowie mają ogromny wpływ na to, co dzieje się w szkole. Uczą się odpowiedzialności. To wychowanie przez demokrację.
W szkole był przedmiot prace użyteczne, bez jego zaliczenia nie można było zdać do następnej klasy. Ocenę kupowało się za bednary zarabiane za sprzątanie (w szkole nie ma sprzątaczek), opiekę nad ogrodem, różne inne prace na rzecz szkoły. Zdarzało się, że bogate nieroby kupowały bednary od tych, którzy dużo pracowali. Nauczycielom nie podobała się wymienialność szkolnej waluty. Nie mogli jej jednak zlikwidować, bo była wprowadzona ustawą sejmową.
– To są pułapki demokracji – mówi pani Krystyna. – Sejm jest najwyższą władzą ustawodawczą i jego ustawy nie można zmienić odgórnym zarządzeniem. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim posłowie sami zdecydowali się zlikwidować przedmiot, którego zaliczenie można było kupić.
W tej szkole od trzeciej klasy każdy uczeń sam wybiera, na jakim poziomie będzie uczył się danego przedmiotu: rozszerzonym, ogólnym czy zawężonym. Jeśli ktoś zawęża sobie jakiś przedmiot, bo go nie interesuje, musi rozszerzyć inny. Tylko polskiego nie wolno zawężać. I można wybierać nauczyciela prowadzącego.
– W tej szkole jest wspaniały duch – mówi Hubert Szperl, student trzeciego roku prawa i Międzywydziałowego Instytutu Nauk Humanistycznych, kiedyś marszałek sejmu szkolnego. – Przez cztery lata nigdy się nie bałem. Nigdy nie wyrywali nas do odpowiedzi, nie pytali przy tablicy. Zawsze byliśmy uprzedzani o sprawdzianach. Pytali nas indywidualnie, po zajęciach i w nieskończoność można było poprawiać dwóje. Na koniec roku nauczyciele nie wyciągali średniej, tylko stawiali stopień za to, jak opanowałeś materiał. Nikt zresztą u nas nie walczył o oceny, nie przejmował się nimi. To jest cudowna szkoła dla ludzi z zainteresowaniami.
– Spośród naszych przyjaciół z opozycji – opowiada Stefan Starczewski – co najmniej kilkanaście osób tak się obraziło, że nie rozmawiają ani z Krystyną, ani ze mną. Uważają za świństwo, że Krystyna nie przyjęła ich dziecka do tej wymarzonej szkoły. Ona ma twarde zasady. Jak ktoś nie zdaje egzaminu, nie dostaje się. A tę swoją dyrektorską pulę, bo ma taką, przeznacza dla dzieci chorych lub uchodźców politycznych. W szkole jest młodzież z Kosowa, Gruzji, Czeczenii, Armenii.
Ci, których nie stać na czesne (500 zł), mogą dostać stypendium.
– U nas nie do pomyślenia jest, żeby kogoś usunąć z powodu pieniędzy – mówi pani Krystyna.
– A za co można?
– Za nieuctwo i alkohol.
Matura ’98
W zeszłym roku w czasie studniówki, tuż po występie szkolnego kabaretu, nauczycielka wchodzi do pokoju, w którym przebierają się artyści, i widzi ucznia trzeciej klasy z częściowo opróżnioną butelką wódki w ręku. Sprawa jest jasna, bo w regulaminie jest napisane, że „Spożywanie, a także bycie pod wpływem alkoholu lub środków odurzających na terenie liceum jest równo- znaczne z usunięciem ze szkoły”. Dyrektor Starczewska skreśla chłopaka z listy uczniów.
Wybucha sensacja. Winowajca oddaje sprawę do sądu szkolnego i domaga się anulowania decyzji dyrektorki. Odbywa się rozprawa. Z całym ceremoniałem, przed licznie zgromadzoną publicznością składają zeznania zaprzysiężeni świadkowie i oskarżony.
Chłopak potwierdza słowa nauczycielki, zeznaje jednak, że nie pił wódki w klasie, nie pociągnął nawet łyka. Zwędził rodzicom napoczętą wyborową z lodówki, bo po studniówce był umówiony z kolegami na prywatkę, jednak butelka otworzyła się w torbie, wszystko zalało się wódką i na to weszła nauczycielka. Matka oskarżonego zeznaje, że rzeczywiście zginęła im wyborowa z lodówki, nauczycielka – że w klasie śmierdziało jak w gorzelni, a kilku kolegów – że widzieli tego wieczoru chłopaka, który był zupełnie trzeźwy, bardzo smutny i mówił, że stała się rzecz straszna.
Sąd dał wiarę świadkom i anulował decyzję dyrektorki o wyrzuceniu ze szkoły.
– Wielu dyrektorów żyły by sobie otworzyło po takim werdykcie – mówię.
– A ja się bardzo cieszyłam, że to się odbyło publicznie – odpowiada Krystyna Starczewska – i z tego wyroku też. Niektórzy nauczyciele się burzyli, że to podkopywanie prestiżu, kompletna degeneracja, że skąd mamy pewność, że nie pił, że świadkowie nie kłamali… Oczywiście, nie wiemy tego do dzisiaj. Na tym polega prawo i sprawiedliwość, że skazać można tylko za winę udowodnioną.
Koszmarnie zakochani faceci
– Czy była ładna? – pytam Mirosława Chojeckiego, który ma opinię człowieka wrażliwego na wdzięki niewieście.
– Nie wiem.
– Jej koleżanki mówią, że była bardzo piękna.
– Być może.
– Rodzice rozwiedli się w połowie lat siedemdziesiątych – wspomina Ania Starczewska. – Pamiętam, że potem ciągle przychodzili do nas jacyś koszmarnie zakochani faceci, ale Krysia nawet o nich nie myślała.
– Dlaczego?
– Mówiła, że jest za stara i nie ma do tego głowy.
– Miała czterdzieści lat. Już się nie zakochała?
– Pewnie nie.
Błogosławieństwo siostry Katarzyny
Siostra Katarzyna, przyjaciółka ojca Krystyny ze studiów, była Żydówką, która się ochrzciła i została zakonnicą w zakładzie dla ociemniałych dzieci w Laskach pod Warszawą.
– Kiedyś siostra Katarzyna powiedziała, że Krysia powinna pojechać do Kalkuty i zająć się trędowatymi – opowiada Ania. – Ona tych, których kochała, wysyłała do Indii i mama uparła się, że pojedzie. Miała wtedy szesnaście lat, więc babcia wpadła w czarną rozpacz, a rozpacz babci Zofii załatwiała wszystkie sprawy.
Rozmawiam z Anią w domu, w którym od niedawna mieszka Krystyna Starczewska i cała rodzina jej córki. Pani Krystyna jest w pracy. Siedzimy w jej pokoju przy stoliku z pudeł kartonowych i pijemy gorzką kawę, bo cukiernica gdzieś się zawieruszyła.
– Babcia była najważniejsza? – pytam Anię.
– Chyba nie – Ania podchodzi do regału i bierze do ręki małą reprodukcję plakatu Henryka Tomaszewskiego. – My często się przeprowadzałyśmy i mama zawsze bardzo się martwiła, żeby ta kartka nie zginęła.
Zwykły żółty kartonik bez żadnych ornamentów z koślawym, czarnym napisem: „Rób swoje i nie oglądaj się”
Źródłó: rasz.edu.p