Najpiękniejsze miasto na świecie – Sydney. Niezapomniana zatoka Rose Bay. I tam polski dom pełen Australii i tęsknoty za daleką Polską. Przedwiczorne, nocne, narodowe rozmowy o naszym polskim losie i o egzystencji człowieka we współczesnym, jakże dramatycznym świecie.
W ten sposób poznałem w połowie lat osiemdziesiątych legendarną fundację Polcul. Miałem okazję przyjrzeć się jej dyskretnym działaniom, których skutki tak dobitnie odczuwano w kraju wybijającym się mozolnie na niepodległość.
Co było zabawne: początkowo nie miałem pojęcia, że dom gościnny, w którym mieszkam, jest centralą tej zasłużonej fundacji. Dopiero przypadek ujawnił mi tę okoliczność (patrz moje Zorze wieczorne).
Dziesiątki, a może nawet setki ludzi w Polsce zostało odznaczonych przez Polcul. W stanie wojennym i w latach zaraz po nim nagroda Polculu wspomagała materialnie ludzi podziemia kulturalnego i dodawała im otuchy, była jakby skromnym bojowym orderem nadchodzącej wolnej Polski.
Dla mnie szczególnie poruszający stał się fakt, że fundacja w pewnym momencie przekroczyła granice kraju, obejmując swą działalnością wschodnie sąsiedztwo, że i tam znalazła ludzi zasłużonych dla wartości kulturalnych i zwykłego ludzkiego braterstwa.
Ciągle jeszcze niejasna jest nasza przyszłość. Ale pokrzepieniem zawsze będzie wiadomość, że tam, na końcu świata, nad odległą drugą półkulą naszego globu świeci wierna nam i przyjazna konstelacja.
Tadeusz Konwicki