Ostatni wywiad z twórcą Fundacji Polcul
Z Jerzym Bonieckim, twórcą i dyrektorem Niezależnej Fundacji Popierania Kultury Polskiej Polcul, rozmawia Adam Warzel
ADAM WARZEL: – Nagroda Polculu to taki polski Nobel dla społeczników?
JERZY BONIECKI: – To stawianie sprawy trochę zbyt ambicjonalne. Zasadą Fundacji jest przyznawanie stosunkowo dużej liczby nagród, niekoniecznie wysokich, osobom zaangażowanym w różnorodną działalność społeczną na terenie całego kraju. Nagroda jest formą wyróżnienia dla małych bohaterów budujących społeczeństwo obywatelskie.
– Kiedy i w jakich okolicznościach powstał Polcul?
– Sam pomysł narodził się w 1976 roku, niedługo po zajściach czerwcowych i powstaniu Komitetu Obrony Robotników, ale do zbudowania form organizacyjnych doszło dopiero w 1980 roku. Powstanie Fundacji poprzedzone było konsultacjami z różnymi osobami i instytucjami zaangażowanymi w rozwój opozycji demokratycznej w Polsce. Ważną rolę odegrała tu “Kultura” Jerzego Giedroycia.
Profil pierwszych laureatów dobrze odzwierciedla okres, w którym powstała Fundacja. Nagradzaliśmy wówczas ludzi związanych przede wszystkim z ruchem kultury niezależnej, ruchem związkowym i obroną praw człowieka. Stąd też nazwiska: Michnik, Geremek, małżeństwo Wujców, Helena Łuczywo, Halina Mikołajska. Ale większość stanowili nieznani szerzej drukarze, kolporterzy, działacze związkowi. W sumie w latach 80. wyróżniliśmy około 600 osób.
– Kto decyduje o wyborze laureatów?
– Przed rokiem 1989, w okresie “heroicznym”, kandydatury przychodziły przede wszystkim od środowisk opozycji demokratycznej, które cieszyły się dużym stopniem wiarygodności i autorytetem moralnym. Nazwiska przekazywane były na Zachód przez ludzi zaufanych, jak np. Stefan Kisielewski, który w tym okresie poruszał się dość swobodnie pomiędzy Warszawą a Paryżem. Do oceny zgłaszanych propozycji powołaliśmy jury, które wtedy w całości zamieszkiwało na zachodzie. To byli ludzi tacy jak: Jan Nowak-Jeziorański, Gustaw Herling-Grudziński, Eugeniusz Smolar czy Jerzy Giedroyc, by wymienić tylko niektórych. Po 1989 do jury stopniowo zaczęliśmy wprowadzać ludzi mieszkających w kraju: Jacka Fedorowicza, Czesława Bieleckiego, Zofię Bartoszewską. Dziś poza dwoma jurorami mieszkającymi w Australii, mną i Jankiem Pakulskim, wszyscy mieszkają w Polsce.
Rok 1989 przyniósł zasadniczą zmianę w naszej działalności. Demokratyzacja Polski postawiła Fundację wobec istotnego pytania: kogo mamy teraz nagradzać, jeśli cała kultura i działalność polityczno-społeczna stała się niezależna? Odbyliśmy wraz z kolegami z zarządu dłuższą naradę w tej sprawie na Tasmanii, co połączyliśmy z wejściem na jedną z tamtejszych gór. Do dziś mam poczucie wyjątkowości tej sytuacji: wokół dziewiczy busz, 25 tysięcy kilometrów od Polski, a my rozmawiamy o wyróżnieniach Polculu. Mieliśmy poczucie, że wraz ze zmianami w Polsce modus operandi Fundacji musi zostać zmieniony.
Zdecydowaliśmy, że nagradzać będziemy działaczy promujących kulturę obywatelską przez małe “k”, a więc tych, którzy codzienną pracą budują zręby społeczeństwa obywatelskiego, promują dbałość o wspólne dobro, pomagają niepełnosprawnym, rozwijają kulturę lokalną itd. Także osoby działające na rzecz zbliżenia i przyjaźni pomiędzy różnymi społecznościami etniczno-religijnymi w Polsce, i między Polską a jej sąsiadami. Niektóre z nich mieszkają w Rosji, na Litwie, Białorusi czy Ukrainie; wśród ogólnej liczby laureatów stanowią dość pokaźny procent.
– Widać w tym pomyśle australijski rodowód Fundacji…
– To prawda. Wielokulturowość dobrze definiuje Australię i byłoby dobrze, gdyby niektóre wzorce harmonijnej współpracy międzyetnicznej wypracowane w tym kraju mogły być zaadaptowane w Polsce. Poza tym w Australii społeczeństwo obywatelskie jest bardzo rozwinięte: co piąty Australijczyk pracuje społecznie na rzecz innych.
Musieliśmy znaleźć ludzi, którzy wyłuskiwaliby takich małych bohaterów i ich wartościowe projekty. W ten sposób powstała funkcja tzw. konsultantów, których zadaniem jest przedstawianie kandydatów do nagrody.
– Kim są konsultanci?
– Nie są to osoby z pierwszych stron gazet. To ludzie odznaczający się dużą wrażliwością społeczną, zmysłem obserwacji otaczającego ich środowiska i doskonałą znajomością polskich realiów. Mamy w tej chwili pięciu konsultantów zamieszkałych w różnych rejonach Polski.
– Z jakim odzewem spotyka się działalność Polculu w Polsce?
– Myślę, że z dużym, choćby dlatego, że przyznajemy około 50 nagród rocznie. Na uroczystościach wręczania nagród spotykają się laureaci wzajemnie siebie nie znający. To, że ci wszyscy wspaniali społecznicy mogą być wtedy razem, tworzy coś na kształt duchowego braterstwa. Ci ludzie po prostu widzą, że takich jak oni jest więcej. To bardzo uwznioślające i stymulujące uczucie.
Mamy bardzo pozytywne reakcje prasy, głównie lokalnej, aczkolwiek nie jesteśmy instytucją, która kładłaby duży nacisk na samopromocję. Chciałbym także powiedzieć o naszym koncepcyjnym wpływie na podobne projekty. Otóż kilka lat temu Jan Nowak-Jeziorański, nota bene jeden z jurorów Polculu, zaproponował premierowi Buzkowi ustanowienie nagrody Pro Publico Bono za działalność społecznikowską. Propozycja ta wzorowana jest na Polculu; nagród jest znacznie mniej, ale są one dużo wyższe.
– Podstawą działania każdej fundacji jest jej baza finansowa. To ona zapewnia stabilność działania, decyduje o wysokości i liczbie nagród. Jak radzi sobie z tym Polcul?
– W latach 70. prowadziłem w Australii nieźle prosperujące przedsiębiorstwo, z którego część zysków postanowiłem przeznaczyć na założenie Polculu. Było to dwieście tysięcy dolarów australijskich, co na owe czasy dawało już niezły kapitał na rozruch, zważywszy że dolar australijski stał wyżej od amerykańskiego. W miarę jak działalność Polculu stawała się lepiej znana, wpłynęło kilka innych dotacji. Dotychczas otrzymaliśmy trzy, wszystkie od Polaków, którzy po wojnie wyemigrowali do Australii. Jedna z nich przekazana została w formie zapisu testamentowego. Dzisiaj Fundacja dysponuje kapitałem wysokości około 1 miliona dolarów australijskich zainwestowanych w bankach australijskich i polskich.
Sama koncepcja finansowa Fundacji jest bardzo prosta. Nagrody wypłacane są z odsetek bankowych od ulokowanego kapitału. Fakt, że siedzibą Fundacji jest Australia, w erze rewolucji internetowej nie stanowi już żadnego ograniczenia. Ale na początku wyglądało to inaczej. W latach 80. główną stacją przerzutową pieniędzy do Polski był Paryż. To było centrum emigracji politycznej w Europie stale odwiedzane przez Polaków i zawsze można było tam znaleźć chętnych do przewozu pieniędzy do kraju; w owym czasie dolary amerykańskie, w których wypłacane były nagrody, można już było wwozić do Polski legalnie. Konto założyliśmy jednak w Genewie, bo we Francji nie można było wówczas otwierać kont dolarowych. Zmuszało to naszych przedstawicieli we Francji, Mirka Chojeckiego i Wojtka Sikorę, do częstych podróży. Pomimo tych utrudnień system funkcjonował bardzo sprawnie.
– Nieczęsto się zdarza, by ludzie przekazywali własne pieniądze na cele charytatywno-społeczne, a wśród pierwszego pokolenia polskich emigrantów budujących podstawy egzystencji w nowym kraju to rzadkość. Czym kierował się Pan podejmując tę decyzję?
– Zainteresowanie pracą społeczną wyrobiłem sobie w domu rodzinnym. Mój ojciec, członek PPS, wpoił we mnie ducha sprawiedliwości społecznej i rozwinął coś, co nazwałbym wrażliwością społeczną. Ale najbardziej formatywne były dla mnie dwie dłuższe wizyty w Indiach, gdzie przebywałem służbowo z ramienia “Metalexportu” po 1956 roku. Wówczas po raz pierwszy zetknąłem się z różnicami społecznymi niewyobrażalnymi dla Europejczyka. Wychodząc z hotelu mogłem obserwować, jak ludzie żyją i umierają na ulicach w bezgranicznym ubóstwie. To doświadczenie było dla mnie wstrząsem. Uświadomiłem sobie, że jest sprawą absolutnego przypadku, że urodziłem się akurat w Polsce a nie w Indiach i że równie dobrze mógłbym przecież być jednym z tych biedaków. Z tej konstatacji wyprowadziłem wniosek, który stał się dla mnie moralną dewizą: że każdy człowiek ma obowiązek pomagać innym, znajdującym się w gorszej sytuacji. Ta zasada przyświecała mi właściwie od początku mojego pobytu w Australii. Jedną z moich pierwszych prac było zaangażowanie się w działalność charytatywnej organizacji Community Aid Abroad, zajmującej się m.in. pomocą w realizacji małych projektów rozwoju w krajach trzeciego świata.
Jeśli chodzi o Polcul w ogóle działalność na rzecz Polski, miałem silną świadomość, że moim krajanom wiedzie się o wiele gorzej niż mnie i że nie mogą się cieszyć tym samym stopniem wolności. W ogóle myślę, że poczucie winy z tytułu własnej uprzywilejowanej sytuacji jest cenne. Motywuje nas do działań wyższych i tym samym nadaje życiu treść i wartość.
– Polcul działa już od 23 lat – w czym upatruje Pan źródła jego sukcesu?
– Na pewno w tym, że jako organizacja zawsze działaliśmy ponad podziałami politycznymi, religijnymi i etnicznymi. Byliśmy zawsze niezależni i otaczaliśmy się, by użyć powiedzenia Władysława Bartoszewskiego, ludźmi przyzwoitymi. Ale mam też taką teorię, że ludzie, którzy działają społecznie – a nikt w Polculu nie działa odpłatnie – są po prostu szczęśliwsi, bo myślą o innych, nie o sobie. Może tu właśnie kryje się źródło tego, że wciąż istniejemy.
„Tygodnik Powszechny” Nr 39 z 28 września 2003r